Croatia

Croatia

 

Couple of days ago Bart started repairing his blog which was hacked and infected by virus. He scrolled through his and our life, through years of constant changes and travels. He reminded me of events I have forgotten, of our publications, exhibitions. We were shocked to see how often we changed places and countries during some years. And than kids came along. And I realised I lost track of our own life. Looking at the notes on his blog was actually the only way to remember what we did and where we were.

I felt sorry that I stopped blogging, that IG took over because it was easier and faster, because I had months and years when I was completely consumed by kids and our way of life and everything I was doing before was left on the side forgotten.

If it did not bother me? Sure it did. Life is not linear. I went through all the possible stages, from being absolutely committed as a mother when Leo was born, to feeling of totally loosing control over my life, to being angry that I am not doing things I love, to feeling frustrated, than finding peace, understanding and accepting different seasons of life to trying to balance me time and kids time to failing completely. Because in my case it was not only balancing between kids and some kind of work but doing it on top of constant changing of countries, houses, flats, moving  around and traveling. That is how we live and it makes it even more difficult to adopt some regulations that would allow me find time for myself.

I have felt so incapable so many times, comparing to others, to what I thought they achieved, how I thought they lived their lives. And  all that time I was getting messages from other people telling me how incredible they thought was what we are doing, asking me  how I manage to do it all with kids and letting me know that comparing to me they feel frustrated.

Life is a journey, not in sense of traveling from place to place but journey we have to make in order to get some understanding. I see it as if I was climbing a steep mountain to the top, some sections being more difficult to conquer than the others, and each time I move little higher I have a better view of what is left in the bottom , I see more more of it, I understand more of it and I am heading higher to get the best view and to gain so much needed distance, to understand that looking works best if you don’t look at one small piece but you see the whole. And that is the journey of life, coming to a consciousness that would bring us easiness of mind.

I still tend to compare myself, I will never get completely rid of that horrible and destructive doing because it became written in my cells since I was a child and I took it for my own. But at least while climbing my own mountain of consciousness I am learning the ability of looking at things from distance and sometimes I have moments when it feels like somebody just opened curtains and let the light into the room so for a moment I get to see the what actually is around me not just a foggy outlines.

And just so I thought it would be great to keep this diary of our crazy life going on, because in next ten years of time I am sure gonna be thankful for collected and catalogued memories. I want to remember this particular time when we came to Croatia and how what was a peaceful stay at the beginning changed into science fiction like movie and how within days everything changed.

For long time Croatia seemed to ignore Covid-19, just couple of days ago when Italy was already beaten up on the knees, when people in Slovakia and Poland were closed at homes, Croatians were sitting in cafes, smoking, drinking and chatting, parkings in front of shopping malls were full, social distancing meant hugging and kissing on the streets, people breathing on your neck in waiting lines and wearing a mask was more dangerous than helpful because they would look at you with panic and fear like you were a threat to society.

It only took about three days to wake up to completely different word. Virus spreads very fast, people are scared and foreigners are suspicious. We can’t drive a car from one town to another and have to rely on a  small shop in our village that is running our of goods. The earthquake in Zaherb was strongest one in 140 years and it made the whole situation even worse because people were not in quarantine, they were running out of their homes in panic and some hospitals had to be evacuated.  This is a strange, uneasy time that attacks my anxieties, but I want to remember these days fully. For the fear, for the adrenaline when going to do basic shopping, for the tension between people, for the horrific pictures from streets of Italy filled with army cars loaded with coffins, for how I am getting used to seeing people dressed in white protective suits on the evening news, for not knowing how faces of some members of new Slovak government look because I only see them in masks on TV, for moments of panic, for moments of peace, for seeing solidarity among people and seeing evil too.

I don’t know what will happen in one month and I can’t imagine how things will look after this is over. Life was never such an opened question and I want to remember all of it because it is one of the sections on my mountain of consciousness that I have to conquer, one more step on my journey and I know that once I do I will understand myself better.

 


 

Chorwacja

Kilka dni temu Bart naprawiał swój zhakowany i zawirusowany blog, przewijając przez zapiski z jego i naszego wspólnego życia, przez lata ciągłych zmian. Przypomniały mi się miejsca, wydarzenia, wystawy, o których zupełnie zapomniałam. Zszokowało nas, jak często , w niektórych latach, zmienialiśmy miejsca i kraje pobytu. A potem urodziły się dzieci i zdałam sobie sprawę, że od tego momentu zupełnie straciłam rachubę, nie pamiętam co i gdzie robiliśmy i przeglądając wpisy z blogu Barta, przypominałam sobie kawałki naszego życia z ostatnich lat. Poczułam smutek, że przestałam pisać bloga, że IG przejął ta funkcje, bo wrzucanie postów na IG jest prostsze i szybsze, co jest ważnie, kiedy miesiącami, a nawet latami byłam zupełnie pochłonięta naszym życiem i dziećmi. Wszystko, co robiłam “przed dziećmi, poszło w zapomnienie.

Czy mi tego nie brakowało? Pewnie, że tak. Życie nie jest linearne. Przeszłam przez wszystkie możliwe etapy, od absolutnego zaangażowania jako matka, po urodzeniu Leo, przez poczucie utraty jakiejkolwiek kontroli nad życiem, złości, że nie robię tego, co kocham, aż po frustracje a w końcu poczucie spokoju. Momentami akceptowałam te różne etapy życia, próbując zbalansować czas dla siebie i ten z dziećmi, tylko po to, żeby potem znowu poczuć, że nie daje rady. Co więcej, u nas wyzwaniem jest nie tylko znalezienie tej harmonii w dzieleniu czasu na bycie z dziećmi i moje własne działania, dochodzą też nasze ciągłe podróże i przeprowadzki. Nasz styl życia sprawia, że to wszystko jest jeszcze bardziej wymagające i nie pomaga we wprowadzeniu regularnych zasad umożliwiających mi znalezienie czasu dla siebie samej. Niezliczoną ilość razy czułam, że nie daje rady porównując się do innych. Myślałam też, że oni sobie lepiej radzą w życiu. Jednocześnie, dostawałam wspierające wiadomości od wielu osób, dla których z kolei było inspirujące to, co ja robie i którzy równocześnie czuli się frustrowani porównując się do nas.

Życie to podróż, ale nie w sensie przemieszczania się z miejsca na miejsca, tylko doświadczenia, niezbędnego do nabrania dystansu. Myślę o tym, jak o wspinaczce na szczyt, niektóre odcinki są łatwiejsze, inne bardziej wymagające, ale im wyżej wchodzę tym mam lepszy widok na to, co na dole. Wspinam się coraz wyżej, aby mieć lepszą perspektywę i jak najlepszy widok. Im jestem wyżej tym więcej widzę a lepiej rozumiem, najwięcej widać patrząc zawsze na całość, a nie tylko na urywek rzeczywistości. Życie jako podróż zbierania doświadczeń, żeby uzyskać świadomość, która przynosi mi spokój.

Ciągle zdarza mi się porównywać do innych, nigdy tak do końca, nie wyzbędę się tego destruktywnego i wykańczającego nawyku. Czuję, jakby porównywanie się było zapisane w moich komórkach już od dzieciństwa wiec stało się ono już mną. Ale przynajmniej wspinając się po mojej własnej górce świadomości, uczę się patrzeć na świat z dystansu i raz na jakiś czas, kiedy mi się uda, czuję się jakby ktoś odsłonił zasłony a wypełnił ciemny pokój światłem na krótką chwilę, jednak na tyle długą, by zamiast nieostrych kształtów wyraźnie zobaczyć co mnie otacza.

I dlatego myślę, że warto prowadzić ten dziennik, bo wiem, że za kolejne 10 lat będę wdzięczna za te wspomnienia. Chcę pamiętać ten szczególny czas w Chorwacji, tak sielski i spokojny na początku, który w ciągu kilku dni zmienił się w film science-fiction.

Chorwacja bardzo długo zdawała się ignorować korona wirusa, jeszcze kilka dni temu, kiedy wszyscy z przerażeniem patrzyli na Włochy zmagające z tym wirusem, kiedy i Słowacy i Polacy byli już zamknięci w domach, Chorwaci żyli jak co dzień, siedzieli w kafejkach, palili fajki, parkingi w centrach handlowych pełne samochodów a social distancing oznaczał tyle, co nic, ludzie stali w ciasnych kolejkach, przytulali i całowali się na powitanie. A kiedy widzieli osobę noszącą maseczkę, traktowali ją jak zagrażająca otoczeniu.

W mniej więcej 3 dni, sytuacja zupełnie się zmieniła, obudziliśmy się w innym świecie. Wirus rozprzestrzenia się bardzo szybko, ludzie się boją a obcokrajowcy stali się podejrzani. Nie wolno nam przemieszczać się między miastami, musimy sobie radzić kupując to, co jest dostępne w lokalnym sklepie, w którym zaczyna brakować warzyw. Niedawne trzęsienie ziemi w Zagrzebiu, najsilniejsze od 140 lat, jeszcze pogorszyło sytuację. Ludzie, zamiast przestrzegać kwarantanny, uciekli z domów i gromadzili się w publicznych miejscach. Niektóre szpitale musiały być ewakuowane. 

I choć to jest bardzo wymagający czas i wracają moje różne niepokoje i lęi, to mimo to, chce te dni zapamiętać dokładnie. Chcę pamiętać to napięcie między ludźmi, dziwne uczucie strachu idąc po zwyczajne zakupy, ale i przerażające zdjęcia z Włoch , gdzie wojskowe samochody przewożą stosy trumien. Chcę pamiętać jak powoli przyzwyczajam się do widoku ludzi w ochronnych kombinezonach w wieczornych wiadomościach, jak nie wiem jak wyglądają nowy członkowie Słowackiego rzadu bo od początku widzę ich w TV jedynie w maskach. Chcę pamiętać te momenty paniki i spokoju, rodząca się solidarnośc, ale i budzące się w ludziach niskie instynkty.

Nie wiem co stanie się za miesiąc, nie potrafię sobie jeszcze wyobrazić jak rzeczywistość będzie wyglądała kiedy to się skończy. Nigdy dotąd życie nie było takim otwartym pytaniem i chce to wszystko pamiętać, bo jest jest jeden z odcinków w mojej wspinaczce na mojej gorce świadomości , kolejny krok po przejściu którego, będę rozumiała siebie jeszcze bardziej.

 

za tłumaczenie dziękuję Gosi 

 







































































 |





Okinawa 2018

 

Is that really already two years ago? Yesterday Bart finished putting this video together, two years after our trip to Asia. I watched it and smiled but it hurt. Passing of time, without mercy without compromises. I could feel emotions from those particular moments, I have a visual memory and remember all the details, but emotions are the strangest because I can still feel them they are so alive. Having this kind of memories is so awkward in a way. Just like scrolling through the photos on the phone, couple moves of a finger and you are transmitted in time. My phone has a memory of photographs since Gaias birth. I scroll for seconds and suddenly I see Gaias first breaths while she sits next to me and hugs me. Its a great gift to be able to do so but it also reminds me in a very tangible and straight forward way of all the yesterdays that are gone. And today I get frustrated because kids don’t listen to me, I get frustrated because once again as for past months I did not manage to find time for myself to work one projects that sit in my mind. And than today I watch our video from two years ago and I feel I don’t care about those small, unimportant obstacles that make motherhood so exhausting, and I fell I don’t have enough. I am with my kids practically 24/7 and yet I feel it is not enough, because my mind is very often far away and it is only my body that moves around, because I think about things I might be missing on, jobs, work, projects, meeting people, life. And than I watch our video and I know those moments when my mind travels to the dark corners of doubts, comparation, self pity and fear are the moments that I regret most. Because those moments don’t give me anything in change for the intentional time they take away from me.  Because I love to be with my kids and watch them grow and change and hold them and show them world and laugh with them. They piss me of like nobody else but make me happy like nobody else, make me full, they fill my cup and empty my cup. But this is me, I don’t need much from life, I don’t have high expectations, I am the woman who wants to live life with kids while they want. Because inn the evening when they fall asleep and I have moment to think I don’t find myself regretting that I said no to the offered jobs or to the invitations to parties or cooperations. I only find myself regretting the time that has passed and I was not present and I was not humble.

I tend to put myself down for many things, I tend to be hard on myself and cut my own wings. I fight that with small success but in the mess of it all there are some bright moments when things seems to make sense, when everything is so clear and I feel like I understand who I am. And that I do it just right, giving my family time and also slowly finding time to do my stuff because Leo and Gaia now have longer and longer periods where they drift into their imaginary world of play. But I know that for those years to come I will try to get most of the time we have together because it is most valuable, most beautifully and happily spent life.

 

Okinawa Trip 2018 from eyaeya on Vimeo.

music Mongol800

film Silvia Bart Leo Gaia

here

We are back

HERE
after what feels like eternity
we bought this house one year ago
we celebrated Gaia’s second birthday here

I was closest to feeling totally content here
than came winter
we left and traveled
we moved from one place to another
in a search for perfect “home”
and this little place was waiting patiently
waiting like it was for years
day and night passing
rain, sun, wind, cold and heat
just being, no matter what humans do
continuity of life above all our worries and demands
and we finally came back
because this place is magic
this is where the heartbeat and breath slow down
where we are saved from unimportant triggers
where we are different because the energy around us is different
where all we see looking out of the windows are trees that don’t care
that live their silent lives, that grow and change
that are mother nature
that teach us how surrender to the rhythm that is above us
stronger than us

I love to be here

 

 

 

 

Devon & Cornwall

 

Before the year is over it is good to finish everything that had been started and remains hanging somewhere in between and to close all the subjects to not carry on with old topics. Something new is to come and its great to have that imaginary cleansing bath, to wake up in a fresh smelling sheets and have a chance of pretending that it is not just another regular day but that we can do something from scratch with new cards in hand. New Year is behind the corner and we will be lucky to travel together once again in another part of the world, and so to close the old one I share a video from our veeeery laid back trip to England. The place was a huge surprise to us and we want to be back again next year if it will be possible.

And to those of you who still come here once in a while to check if I woke up from my publishing lethargy I would like from the deepest of my heart wish that the next year would be a year of positive changes, as that is something we all need constantly. I wish you patience, calmness, closeness, balance, minimalism in materialism, and maximalism in relationships, conscious ecological choices and happiness. Every time you can choose happy and choose love. Don’t be a storage of negative emotions and don’t let emotions rule your world. Be opened to them and let them pass. I know it sounds so banal but I believe that it actually is that simple we just learned to make it unnecessary complicated. OK that was actually what I wish for myself but I wish you the same. See you in 2018. ❤️

 

 

Devon & Cornwall from eyaeya on Vimeo.

short trip to Barcelona

 

in express time, shortie from a short trip to Barcelona

 

Trip to Barcelona from eyaeya on Vimeo.

Japan video

 

I was in Japan twice in my life. First time I was pregnant with Leo, second time with Gaia. Having kids is an amaizing one of a kind, unique journey which I wish I started much sooner so we could have at least tree little people but I know this will not happen anymore. So at least next time I go to Japan I will fully enjoy some hot baths. This little blink is a continuation of our trip one year ago as a family of 4 already. Gaia than was HUGE, SCARY unknow to us. And today all the pieces of our puzzle are in the right place. Its nice to be family of four. Everything is just perfect

 

Trip to Japan 2016 from eyaeya on Vimeo.

New Zealand video

 

It is little off topic maybe, for sure out of date….video from our trip to NZ one year ago
Life is just to fast…and I should not have watched it this morning. Seeing Leo so small and cute and still a baby tore me appart. Its unfair that babies are babies for so short and everything else takes ages. I blinked my eyes and he is suddenly so grown up and big and independent and I miss his tinyness. I remember that I always wanted to soak in every single moment with him to feel and keep in my memory and it is only one year and so many moments have been forgoten. I want to recall that touch on his little nose, my fingers through his long hair that were soft like feathers but all I have is videos to remind me of those ephemeral seconds, blinks. And I am thankfull we could have such moments together but its not enough, nothing is enough to soak it all in and not let go.

 

New Zealand Trip 2016 from eyaeya on Vimeo.

Japan

Japan

 

 

I could not wait to leave NZ. It felt as if NZ was part of a bad dream that we were gonna wake up from the moment our plane takes of , I was counting minutes after Mr.B’s surgery as he could not fly for one week. I was nervous, unconcentrated, desperate, confused, edgy, irritated and sorry. I was sorry for Leo with whom I could not be as patient as I wished to be and to whom I had almost none energy to offer for careless running around and playing, I was sorry for Mr.B who has been working his ass of to pay for this dream trip and now everything was just so fucked up, we had to pay extra money to rebook flights, pay for extra nights in Auckland, pay fees for changing bookings in Japan as our trip there was shortened and all that in a burial mood. Where was all the happiness, showers of joy and laughter that we have pictured. I could see how depressed he was getting day by day and how angry he was at himself for not being able to get his bad mood under control which in the end resulted in our fights. We were fighting like rabid dogs, our nerves were irritated to such point that every little change of the mood of one of us caused an unmanageable explosion of anger of the other and although we have tried to discuss it in the moments of delicate peace, comprehending how important it is that we stand side by side now and support each other it did not help any and even these discussion ended /in a better scenario/ in a bitter cold silence. I was sorry for the little baby that grew inside of me, I was sorry that I could not develop all the feelings it deserved form its mother, I was sorry for myself to have to go through this and not be able to fully enjoy the pregnancy which sure is the last one in my life.
I was sorry and pissed and angry and sad and all that was nothing compared to the constant vomitting and pain of my stomach. We made an appointment in the Mother’s clinic in Tokyo to do some additional tests after our arrival and I could not wait. I could not wait for someone to tell me that it was all just a misunderstanding,but at the same time I feared that moment as hell, because it might have just as well all continued in a wrong direction and I was not sure how we gonna cope with that.
I had an online conversation about our issue from Auckland and was advised to undergo CVS (Chorionic Villus Sampling) due to the high NT measurement that our baby had. Which I decided to decline and go for one more ultrasound scan and some blood tests at first although the lady in NZ told me that blood tests make no sense because the results are gonna be bad for sure.
After we arrived to Japan and changed all our travel plans according to the scheduled procedures in the clinic, we had two more days in a strange agony to wait for my appointment. Two days that passed by in such a stress that they are now covered in heavy fog in my memory.

Then the day came. The ultrasound screening I had was I swear the longest and most terrifying 15 minutes as far as I can remember. Lady who was doing the scan could not speak any english. Tears were running down my face during the whole time, I kept asking OK? OK? and she just strangely nodded her head and made a sound which I could not translate as positive or negative reaction. Well I for sure learned the hard way what the fuck it means to be lost in translation.
I had to wait for the doctor to come and have a look at scan results and I was uncontrollably shaking and crying. That was apparently way to emotional for the poor lady and it made her feel uncomfortable, she did not know how to act in such situation and I could see that she just wished to be teleported to a different room, to a normal japanesse patient who could keep it together better than me. And for the first time I did not give a shit. All my life I constantly worried about how my behaviour influences other people’s feelings, if I don ’t make them feel bad by doing something wrong, and this time I could see this poor lady suffer as if she was locked in the pressure cabin and I did not give a shit that I am actually the one who is causing her such problem. I did not care because I was not in charge of my body reaction to that stress, and I was really pissed that she works in an international clinic and can’t say a fucking word in english to make me feel better. After the battle that both of us had to fight for minutes that felt like hours doctor came in, he looked veeeery carefully on the results, did some more scans by himself again while talking japanesse with the poor lady and looking at me with a look that did not say anything and I was ready to kill. The short movie that scrolled in front of my eyes of how I simply cold blooded kill them all helped me remain within the frame of sanity and calm down until I was finally told that the NT measurement is not as high as they measured in NZ, it was at the highest from what is considered to be the normal range. 3,4 mm he said. It is not good but not bad. Well whatever that means. So should I be happy now? Or not yet? Is this satisfying? What the hell means the measurement that was done in NZ than? What should I think of it? What is next? I had so many questions but the conversation possibilities were very limited and I had to do with the fact that it is not tragic and now we have to wait for blood results. Arigato, arigato, bow to the floor and bye bye.
I thought I should feel relieved, and maybe I even did slightly, but definitely not as much as I hoped I would.
Mr.B is a positive thinker, so he took on the HELL IT IS ALL GOOD option, but I am the one who is always scared and I could not share his excitement. There was still a lot ahead of us, at least two different blood test, maybe amniocentesis, very specific baby’s heart scans at different stages of pregnancy and who knows what else. I looked in front of me and all I could see was months and months of unsureness, one test after another, because for each type of the test the baby has to have certain gestational age and time spent waiting for results between the tests.I knew that I will be revealed from this torture only after the baby is born. That was my reality now.
We were in Japan exactly 3 years ago. I did a pregnancy test in Beppu on 14.2.2013 and the test was positive, we were in Japan not just the two of, it was three of us already. Leo was on his way. And it was as abstract as it could be, for me, for us at that time.
Three years later, 2016, we were in Japan again. Those three years in between I could not wait, I could not wait to be back. Japan was my absolutely strongest travel experience. It was so different from anything I knew before. It was overwhelming, intriguing, shocking, inspiring, visually unique and so strong. For 3 years I had constant flash backs from Japan, the smell of air, the light, touch of cold on my skin or just a short second of undefinable taste of the moment and I was back there. I wished to be back there, because in Japan I felt everything so intensely. My senses were facing a challenge all at the same time and it felt so good.
So here we are again, three of us in Japan, Leo is walking talking person who is fun to be around, who is tough to be around, who is fun to discover the world with and who is exhausting to travel with at the same time, but who is an essential part of our lives. The little guy who was just a two blue lines on a piece of plastic 3 years ago is now so profoundly part of me that I cant recall the feeling of life before him. And this time around we are four.
Another life that I have brought inside of my body, another life that is two blue lines on a piece of plastic and loads of pages of ultrasound scans. Life that is a mystery for us, not because we don’t know how it feels to parent a tiny human but because this human is a surprise on a completely new level.
I try to get hold of things again as we walk in temporary calmness around a lake in Kawaguchiko. I am pushing myself into living the moment, into letting fear go and enjoying what we have and what we are given. Tests are OK, the risk of chromosomal abnormalities is quite low, but now low enough to be completely sure of course. The curse of ambiguousness is now the new reality. Another test is ahead of us in Poland, but for now this should be enough. Enough to hold Little L tight in my arms before he runs wild to imaginary fishing duties, enough to let Mr.B hold me in his arms and let myself feel the love I have for him, hidden somewhere deep under the load of sour leftovers from our recent fights, and enough for me to finally touch my belly that is not anymore only mine and let myself feel happiness for the growing missing puzzle of our family that is on its way.Healthy or not, we shall see.


Nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu wyjedziemy z Nowej Zelandii. Czułam, jakby wszystko, co się tam wydarzyło, było jednym wielkim koszmarem, z którego wybudzę się jak tylko wsiądziemy do samolotu. Liczyłam minuty od operacji Pana B, który nie mógł podróżować przez tydzień. Byłam zdenerwowana, rozkojarzona, zdesperowana, zdezorientowana, drażliwa, poirytowana i rozżalona. Było mi żal Leo, dla którego nie miałam wystarczająco dużo cierpliwości i siły, żeby się bawić i biegać beztrosko. Było mi żal Pana B., który harował, jak wół, żeby zapłacić za tę podróż marzeń, a teraz wszystko tak się popieprzyło, że musieliśmy dopłacić za przebukowanie lotu, zapłacić za nocleg w Auckland, pokryć dodatkowe opłaty za zmianę rezerwacji w Japonii, gdzie nasz pobyt będzie krótszy, niż planowaliśmy, a wszystko to w żałobnym nastroju. Gdzie się podziało całe szczęście, chwile radości i śmiechu, które sobie wyobrażaliśmy. Widziałam jak z dnia na dzień robił się coraz bardziej przygnębiony i jak bardzo był zły na siebie, że nie mógł opanować swoich uczuć, co z kolei, zawsze kończyło się na kłótni. Walczyliśmy ze sobą jak wściekłe psy, byliśmy tak poirytowani, że każda najmniejsza huśtawka nastroju u jednego z nas powodowała wybuch złości u drugiego i, mimo iż w kruchych momentach spokoju próbowaliśmy o tym rozmawiać, a każde z nas rozumiało jak ważne jest, żebyśmy stali za sobą murem i wspierali się, nic to nie pomagało, a nawet te rozmowy /w najlepszym wypadku/ kończyły się w atmosferze lodowatego milczenia. Było mi żal za to dziecko, które rosło we mnie i żałowałam, że nie umiałam obdarzyć go wszystkimi uczuciami, na które zasługiwało od swojej mamy. Było mi żal za samą siebie, że musiałam przez to przechodzić, zamiast cieszyć się ciążą, która na pewno jest ostatnią w moim życiu. Byłam rozżalona, wkurwiona i zła i smutna i to wszystko, to nic w porównaniu z ciągłymi wymiotami i bólem brzucha. Kiedy przyjechaliśmy do Japonii, zapisaliśmy się na dodatkowe badania w klinice położniczej, w Tokyo i nie mogłam się doczekać. Nie mogłam się doczekać, aż ktoś mi powie, że to wszystko, to tylko nieporozumeinie, ale jednocześnie bałam się tej wizyty jak cholera, bo wszystko mogło potoczyć się w złym kierunku i nie wiedziałam, czy sobie z tym poradzimy. Odbyłam rozmowę z lekarzem przez internet i poradzono mi, żebym poddała się biopsji kosmówki, ponieważ badania wykazały, że nasze dziecko ma duże stężenie NT. Odmówiłam i postanowiłam, że zrobię jeszcze jedno badanie ultradźwiękowe i badanie krwi, ale lekarz w Nowej Zelandii powiedział mi, że badanie krwi nie ma sensu, bo wyniki na pewno będą złe. Kiedy przyjechaliśmy do Japonii i zmieniliśmy wszystkie plany podróży, z powodu umówionej wizyty w klinice, miały minąć jeszcze dwa dni agonii w oczekiwaniu na wyznaczony dzień. Dwa dni, które minęły w tak ogromnym stresie, że kiedy teraz o nich myślę, widze tylko gęstą mgłę. I w końcu nadszedł sądny dzień. Przysięgam, że tamto badanie ultradźwiekięm, to było njabardziej przerażające 15 minut w moim życiu. Pani, która je robiła nie mówiła ani słowa po angielsku. Przez cały czas po policzkach spływały mi łzy i ciągle pytałam OK? OK?, a ona tylko dziwnie kiwała głową i wydawała z siebie dźwięk, którego nie mogłam roszyfrować. Na własnej skórze przekonałam się co, do cholery, oznacza być zagubionym w tłumaczeniu. Cała w spazmach, czekałam na lekarza, aż spojrzy na wyniki badań. Ta sytuacja była ewidentie zbyt pełna emocji dla tej biednej kobiety, która czuła się niezręcznie, nie wiedziała jak się zachować i pewnie pragnęła tylko, żeby teleportowali ją do jakiegoś innego pokoju, gdzie normalna, japońska pacjentka umie zachować swoje uczucia dla siebie, lepiej, niż ja. Ale po raz pierwszy w życiu, gówno mnie to obchodziło. Przez całe życie martwiłam się, jak moje zachowanie wpływa na uczucia innych ludzi, czy nie sprawiam nikomu przykrości, ale w tamtej chwili widziałam jak ta biedna pani cierpi, niczym zamknięta w kabinie ciśnieniowej i gówno mnie obchodziło, że to ja jestem przyczyną jej cierpienia. Przecież nie mogłam panować nad reakcją mojego ciała na stres i byłam naprawdę wkurwiona, że kobieta pracuje w międzynarodowej klinice i nie może powiedzieć jednego, pieprzonego słowa po angielsku, żeby mnie pocieszyć. Po całej tej walce, którą obie musiałyśmy stoczyć, przez minuty, które ciągnęły się, niczym godziny, do gabinetu wszedł lekarz, spojrzał baaaardzo dokładnie na wyniki, zrobił jeszcze kilka skanów, rozmawiając po japońsku z biedną kobietą i patrzył na mnie wzrokiem, który nic mi nie mówił i byłam gotowa zabić. Przez chwilę wyobraziłam sobie, jak z zimną krwią zabijam ich oboje i ten obraz pozwolił mi zachować spokój, aż w końcu powiedzieli mi, że poziom NT nie jest tak wysoki, jak wykazały badania w Nowej Zelandii, teraz był na granicy normalnego poziomu. 3.4 mm, powiedział. Nie jest dobrze, ale nie jest źle. Cokolwiek to onzacza. Mogę być teraz zadowolna? Czy jeszcze nie? Czy to jest dobra wiadomość? I jakie to ma, do cholery, znaczenie, że wyniki były inne w Nowej Zelandii? Co mam o tym myśleć? Co dalej? Miałam w głowie tyle pytań, ale nasza rozmowa była bardzo ograniczona i musiałam zaakceptować fakt, że sytuacja nie jest już tragiczna i trzeba czekać na wyniki badań krwi. Arigato, arigato, ukłon do podłogi i papa. Pomyślałam, że powinnam czuć ulgę i może nawet trochę ją czułam, ale nie aż tak, jakbym chciała. Pan. B jest optymistą, więc przyjął tę wiadomość jako SUPER, WSZYSTKO JEST OK, ale mi, która zawsze się martwię, nie udzialał się jesgo optymizm. Dużo jeszcze przed nami, co najmniej dwa różne badania krwi, może amniopunkcja, wiele badań serca dziecka na różnych etapach ciąży i kto wie co jeszcze. Patrzyłam przed siebie i widziałam tylko długie miesiące niepewności i jedno badanie za drugim, bo do każdego badania dziecko musi mieć odpowiedni wiek. Miałam też przed oczami czas spędzony w oczekiwaniu na wyniki kolejnych badań. Wiedziałam, że będę wolna od tego piekła dopiero po urodzeniu dziecka. Od teraz, to była moja rzeczywistość. Byliśmy w Japonii dokładnie 3 lata temu. Zrobiłam test ciążowy w Beppu 14.02.2013 i okazał się pozytywny, byliśmy już wtedy we trójkę. Miał się urodzić Leo. I było to dla nas jedno z bardziej abstrakcyjnych doświadczeń. Trzy lata później, 2016, znowu byliśmyw Japonii. Przez te trzy lata nie mogłam się doczekać, żeby tam wrócić. Japonia była dla mnie jednym z najbardziej intensywnych doświadczeń podróżniczych. Zupełnie inna od wszystkiego, co do tej pory znałam. Oszałamiająca, intrygująca, szokująca, inspirująca, wizualnie wyjątkowa i intensywna. Przez 3 lata miałam ciągłe flashbacki z Japonii, zapach powietrza, światła, dotyk zimna na mojej skórze albo tylko smak chwili i znowu tam byłam. Chciałam tam wrócić, bo w Japonii czułam wszystko o wiele mocniej. Moje zmysły stały przed wyzwaniem, wszystkie w tym samym czasie i to było wspaniałe uczucie. A więc znowu tu jesteśmy, nasza trójka w Japonii, Leo był chodzącą i mówiąca osobą, z którą świetnie spędza się czas i z którą ciężko się spędza czas, z którym jednocześnie super odkrywa się na nowo świat, ale potrafi to być wycieńczające, ale który jest nieodłączną częścią naszego świata. A tym razem jest nas czworo. Kolejne życie, które noszę w brzuchu, kolejne życie, które jest podwójną niebieską linią na kawałku plastiku i mnóstwem wydruków z badań ultradźwiękiem. Życie, które jest dla nas zagadką, nie dlatego, że nie wiemy jak być rodzicem dla malutkiego człowieka, ale dlatego, że ten człowiek będzie kolejnym zaskoczeniem na wielu płaszczyznach. Kiedy wracamy do domu w chwilowym spokoju, wokół jeziora Kawaguchiko, próbuję znowu chłonąć to, co nas otacza. Próbuję żyć chwilą, pozbyć się strachu i cieszyć się tym, co mamy i tym, co zostało nam dane. Wyniki są OK, zagrożenie anomaliami chromosomalnymi jest dośc niskie, ale nie na tyle, żeby mieć jakąkolwiek pewność. Dni pełne niepewności, to nasza nowa rzeczywistość. Czeka nas kolejny test w Polsce, ale na razie, to wystarczy. Wystarczy, żeby mocno przytulić do siebie Małego L, zanim pobiegnie do swoich wyimaginowanych połowów rybackich, wystarczy, żebym pozwoliła się przytulić Panu B. i poczuła do niego miłość, schowaną głęboko pod gorzkimi resztkami z naszych niedawnych kłótni i wystarczy, żebym w końcu dotknęła mojego brzucha, który nie jest już tylko mój i pozwoliła sobie poczuć szczęście za tę rosnącą istotę, nowy element układanki, jaką jest nasza rodzina. Zdrowa, czy nie,to się jeszcze okaże.

Tłumaczenie: Weronika Makowska

 

 

03_2016_japan_0200553

03_2016_japan_0200555

03_16_tokyo_1100669

03_16_tokyo_1100628

03_16_tokyo_1100630

03_16_tokyo_1100644

03_16_tokyo_1100666

03_16_tokyo_1100670

03_16_tokyo_1100675

03_16_tokyo_1100679

03_16_tokyo_103140091

03_16_tokyo_nz_0200702

03_16_tokyo_nz_0200706

03_16_tokyo_nz_0200712

03_2016_tokyo_0600581

03_2016_tokyo_0600583

03_2016_tokyo_0600591

04_16_3431502736

04_16_3431502741

04_16_3431502749

04_16_3431502751

04_16_jp_10301893

04_16_jp_10301901

04_16_jp_10301906

04_16_jp_10301915

04_16_jp_13201978

04_16_jp_13201983

04_16_jp_13201982

04_16_jp_13202007

04_16_jp_32108630

04_16_jp_223402504

04_16_jp_223402530

04_16_jp_223402532

04_16_jp_223402536

04_16_jp_10301957

04_16_jp_312102282

04_16_jp_312102289

04_16_jp_312102291

04_16_jp_8989802490

04_16_jp_985302074

04_16_jp_312102296

04_16_jp_312102308

04_16_jp_312102340

04_16_jp_312102373

04_16_jp_312102380

04_16_jp_8989802470

04_16_jp_312102400

04_16_jp_8989802457

04_16_jp_313100707

04_16_jp_827302160

04_16_jp_985302028

04_16_jp_827302196

04_16_jp_985302056

04_16_jp_985302069

04_16_jp_985302059

04_16_jp_985302084

04_16_jp_985302088

04_16_jp_985302094

04_16_jp_985302098

04_16_jp_1312302444

04_16_jp_1312302443

04_16_jp_1312302446

04_16_jp_2342302541

04_16_jp_2342302558

04_16_jp_1312302422

04_16_jp_2342302572

04_16_jp_2342302610

04_16_jp_2342302606

04_16_jp_2342302632

04_16_jp_2342302663

04_16_jp_8989802486

04_16_jp_2342302678

04_16_jp_2342302694

04_16_jp_2342302680

04_16_jp_2342302709

04_16_jp_2342302695

04_16_jp_2342302726

04_16_jp_2342302731

04_16_jp_2342302716

04_16_jp_8989802463

New Zealand

New Zealand

I had photos for this post ready for some time now, but I felt I can not post them just like that, without a text. And getting myself to write the text was damn hard. I realised I would post photos more frequently if I did not have to write as well. Writing became difficult. And that is strange, cause it actually used to be the easy part. I would just sit on my ass for a while and let it all out. Easy, no thinking, no analysing, simply letting it go. It felt so natural and healing in a way. But than I got criticised that my texts are negative. And I could not handle the critique. I could not handle it because I felt I was not understood. If those people knew me they would know I am not negative I am being ironic, sarcastic and all that shit. Because that helps to keep a distance from oneself. And there were people out there who did not get it and I did not know how to let them know that NO this is not negative. But that is all part of the story I already wrote here before. About feeling vulnerable, about feeling exposed on my own request and about not handling the different opinions on what I had to say. I felt week and shut myself down. All that questioning was becoming bigger than me and I did not want to fight it anymore. And now I sound like depressed weirdo, but now I don’t care.

Well maybe saying that I don’t care is a little exaggerated statement, I’d better say I am learning not to care.
I have been very week when it comes to self-esteem issues my whole life and most of that “public” exposing my life was sort of a fake game I would play to make myself and others believe that I don’t have a problem. And I did that well I guess. I almost stated believe in it. But then Leo was born and I became naked in a second. I became thousand times more vulnerable than I was before. I felt as if someone would tear the skin of my body. Leo was my weak point. My love for him, my fear for him. And that started of processes that I had no idea about. My vulnerability transferred to almost all aspects of my life and as I have been artificially repressing things for a long time, the natural event took place. It all cumulated and exploded as an uncontrolled volcano one day last summer. That was a point when I knew I am not gonna handle this alone. And I asked for help. It was not difficult thing to do. I took a phone and wrote a sms to a psychologist /I had her number in my phone for years and never used it/ that either she will take me next day of I am gonna go mad. She surprisingly did not find it a drama queen self oriented bullshit and offered me a visit next day. It was a beginning of quite traumatic journey that still lasts. But why am I writing it now? No it is not because I find going to shrink IN or cool or worth a special attention. It is probably because I feel that sharing this actually highly negative information might be a step towards accepting myself even if I will be criticised for being actually negative. Maybe because I finally made a decision to come of out my own dark. This is my way of dealing with the advice she gave me on our last meeting. I don’t have to please everybody, I don’t even have to care. I can take on the luxury of doing whatever I want and fuck the rest. So keeping this in my mind I can now easily /TRY TO/ say out loud that our trip to New Zealand this year was the most difficult and physically and emotionally exhausting experience. Yes now I can be that spoiled brat that will cry over flying to New Zealand. OH yes that is exactly what I am going to do right now. This trip was supposed to be the highest peak of our traveling experience as a family of three. Japan and New Zealand. That is a dream come true. And I was sure it was going to be.
Last year in november I was told by my doctor in Slovakia that I can not have babies anymore. Not that I can’t have them, but I should not have them as due to the way my C section was done I would be in life danger if I got pregnant again. She was so strict about it that she advised us as a couple to go for Bart’s vasectomy. That would solve the problem. Well that was a shocking information. Not that we were trying to have another baby at that point, on contrary I actually felt that our life is slowly getting a little organised, we finished the reconstruction, Leo became a grown up 2 year old guy and things seemed to be calming down. But somewhere deep inside I knew I did not want Leo to grow up without brother or sister. I felt that it is not fair for him if we did not at least try. When I was told that this option is no longer an option for us I realised that I actually wanted to have another baby very much /it just was not the right time as usually/. People always have this automatic feeling of power when they feel in charge of things, but when they are suddenly taken the chance to decide they panic crazily. I panicked as well. So after the initial shock I wen to see two more doctors. And luckily I was told that there is no such case that I would be in higher danger than any other pregnant women, but since I was still breastfeeding Leo I was constantly having cysts that were causing my ovaries defunctioning. It is not completely normal as breastfeeding is not really a contraception and definitely not when you breastfeed for over two years, but I seemed to be one of those cases that has to stop in order to get pregnant again. And I was not ready and Leo was not ready.
Anyway I felt secure again that I have things in my hands. I could get pregnant and I am the one who decides when. Apparently I did not get my lesson on humbleness yet.
I was pregnant already when I was visiting second doctor in Poland but it was such early stage of pregnancy that it was not visible. The test turned positive three weeks before our departure for big 2 months long adventure. Well it sure was not a reason for us to change our plans. We planned it long ago and my pregnancy was only a cherry on that sweet pie. And it even felt very symbolic as I actually found out I was pregnant with Leo when I was in Japan 3 years ago. Now we were going back as a family of to be 4.
One doctor told me to cancel the trip because there were some issues that were causing him to have a reasonable doubt that it might not be the best time to travel such distances. But I felt its gonna be ok. Whatever is to happen will happen. Is it a rule that when you feel like you just jumped on a racing horse and take of for the victory you have to realise that you are the only one riding a carthorse?
There is maybe nothing concerning my body that I fear and hate more than vomiting. I swear I would rather die of poisoning than vomit. I never vomited when I was pregnant with Leo. I think my own paranoid fear made me go through that pregnancy as a vomiting virgin. First time in years and years I did puke was on the flight to Auckland. Believe me I almost died. I almost died because it was after the breakfast not long before landing. The small airplane toilette offered everything it had to offer after 11 hours flight. It was THE WORSE, because I did not vomit once, or twice. I had to be locked there for over 30 minutes, while there was a queue of 15 people outside that I had to pass by when I finally left. And I am sure at least firs 5 of them had to witness the symphony of uncontrolled mix of crying and puking that I produced. I was humiliated and devastated at the same time.
That was to be just a beginning. My mood got back to ecstatic level when we picked up our old camper van at the airport. I felt the blood of “always complaining” camper lover in my veins and was ready to forget not only the public humiliation but also the simple fact I threw up. We were all ready to hit the road. Our plans were big and courageous. We had a plan ahead of us. 3 weeks on the road, thousands of kilometres, thousands of photos, tracks and adventures. All that you get to see in picturesque travel guides from NZ. Well we did hit the road but it only took us 20 minutes till we had to stop cause I had to vomit again, and than again and again and again. And I had to vomit each time the car moved, I vomited even if there was nothing more to vomit, it became so natural as breathing, I did not fight it anymore because I had no power. I beated all the records. Once I vomited before we even made it to the camping exit, I guess it took me 10seconds of car driving. I know this is nothing special to write about. It is a normal symptom of pregnancy. But fuck we just made it to NZ. We had a PLAN. We wanted to travel and explore and drive and see and here I am vomiting. And there is nothing that can be done. I thought that was the worse thing that can happen to me. We not only did not make thousands of kilometres, or down the north island, we did not even make it to Raglan. OMG just look at the map what is the distance between Auckland and Raglan. We were fucked. I could not even walk around Auckland at the end of our trip because our walks always turned into hysteric search of public toilettes. I was angry, I felt this was unfair and I did not deserve this at all. I am looking at the photos from NZ now and it looks almost as a ode on Leo not a photos from trip to the paradise. But hell Leo was always around me and I was never too far. I was defeated. At least I thought so.
Three days before we left NZ to Japan I went for first trimester ultrasound. We all went. It was supposed to be the moment we ll remember forever. Happy beautiful family, Leo makes for the beautiful part, showing an angel like looking sweet son his brother or sister for the first time. Happy smiles, white teeth, little bit of tears of happiness and kisses of moved parents.
While I was lying on the bed, Bart was having some hard time keeping Leo in the bearable level of sanity. He just went crazy when he saw me being examined by a doctor!!! He was crying so loud that we did not hear each other, but I still could find some magic in that situation. Until the lady who did the scan was not quiet for to long. I knew something was wrong I just did not want to ask what the fuck was it. I knew that once I ask I will hear something that might change our reality for good. I was waiting for her to start but tears were already going down my face. Bart was so absorbed by trying to calm down Leo that I had to tell him twice that something is very wrong until he got the message. I am pretty sure I have never seen anybody change colour of the skin that fast. He went from brown to completely white in just one second. He looked at me and he did not want to understand what I was saying. I could see in his look that he just decided to reject the information that slipped out of my mouth. Well when the doctor finally decided it is time to share the secret with us we were acknowledged that our child will most probably have some sort of genetic disorder or in a better case major heart disease.
She suggested we do the Chorionic Villus Sampling as fast as possible because blood tests will for sure only approve her suspicion. Whenever in my life I thought things are pretty bad I was wrong. That moment there was THE MOMENT in life when nothing makes sense and at the same time everything makes sense. The very first question was the obligatory one, why US? But than why not US. This happens to parents all around the world so why the hell not us. Why are we different of better or why should we be more lucky. It can be us just like it can be anybody else.
I did not sleep for 72 hours straight. I read all the forums in internet in english, polish, slovak and german. I read everything there was to read about high NT and I felt like I was suddenly living life of somebody else. Sitting next to the toilet in the middle of the night. Alternately vomiting and reading about possible defects that little human that is growing inside of me might have. Does that sound like a dream trip? NO it does not. And it was not, it got us all so affected. Each of us in a different way. I stopped thinking about future, I stopped thinking about myself as a mother of two because I did not know if I will have a second child. There are some defects that require abortion because they put the life of the mother into risk, or the baby dies in womb, or the couple makes a decision to terminate the pregnancy. I did not know what is ahead of us but I knew I can’t let myself develop any feelings for that baby because it might be to painful. Bart had his own way of dealing with things. He seemed to worry less, at least I thought so until the night before our departure. We were supposed to fly to Japan and the evening before he started feeling really bad. I have never seen him in such pain before but he kept insisting that it is nothing and he must have eaten something that made him sick. Well that nothing turned to be acute appendix and when we were supposed to sit on an airplane he was lying on the operating table.
This is getting a little to long and possibly little to boring as well. So much negative shit in one post. I’ll just stop here because this is the end of our epic NZ adventure anyway. We had to wait till Bart would be able to fly, I was a nerve wreck but I guess we managed to do everything possible to make Leo believe that we are having THE time of our life. And guess what. When I look back now, I would never ever want to go through that one month again, it took some time, a lot of thinking and processing for it to become a material for blog post but now despite of all I believe that in a way we had the time of our life, because there is not better way to grow as a couple than to fall down together.

PS: Our story as well as the story of our daughter continues with the next set of photos from Japan. It is not a strategy to keep you all waiting for what happens next, I did not make it to be a soap opera star yet. I just feel that what happened in Japan belongs to the post from Japan. But we all seem to be OK, at least for now and in a extent which is medically provable :)

 


Nowa Zelandia

Miałam przygotowane zdjęcia do tego wpisu, już do jakiegoś czasu, ale nie chciałam publikować ich tak po prostu, bez żadnego tekstu. A pisanie okazało się ostatnio cholernie trudne. Zdałam sobie sprawę, że publikowałabym częściej na blogu, gdybym nie musiała pisać. Pisanie stało się trudne. Jest to o tyle dziwne, że kiedyś przychodziło mi ono łatwiej, niż robienie zdjęć. Siadałam na dupie i pisałam to, co przychodziło mi do głowy, wyrzucałam z siebie wszystko. Z łatwością, bez zastanawiania się, bez analizowania, po prostu pisałam. Był to dla mnie bardzo naturalny i za razem leczniczy proces. Ale potem zostałam skrytykowana za to, że moje teksty są deprymujące. I nie mogłam udźwignąć tej krytyki. Nie potrafiłam sobie z nią poradzić, ponieważ się czułam niezrozumiana. Gdyby ci ludzie znali mnie chociaż trochę, wiedzieliby, że nie jestem negatiwną osobą, tylko ironiczną, sarkastyczną. Sarkazm pomaga mi utrzymać dystans do samej siebie. I ludzie, którzy przeczytali moje teksty, w ogóle tego nie zrozumieli, ale nie wiedziałam, jak im wytłumaczyć, że NIE, to wcale nie jest negatywne nastawienie. Ale to już zupełnie inna historia, którą już wcześniej tu opisałam. Historia o tym, że czułam się bezbronna i obnażona na własne życzenie i o tym, jak nie potrafiłam sobie poradzić z różnymi opiniami na temat moich tekstów. Czułam się słaba i zamknęłam się na świat. Przerosło mnie analizowanie całej sprawy i nie miałam już ochoty walczyć. Teraz brzmię jak jakiś dziwoląg pogrążony w depresji, ale teraz już mnie to nie obchodzi.
Może „nie obchodzi”, to za duże słowo, ale powiedzmy, że próbuję się mniej przejmować. Przez całe życie miałam ogromne problemy z pewnością siebie i „publiczne” obnażanie mojego życia było swojego rodzaju grą, którą prowadziłam, żeby udowodnić sobie i innym, że nie mam z tym problemu. I w pewnym stopniu mi się to udało. Prawie sama zaczęłam w to wierzyć. Ale potem urodził się Leo i w jedną chwilę stałam się naga. Byłam tysiąc razy bardziej obnażona, niż kiedykolwiek wcześniej. Czułam się tak, jakby ktoś zdarł ze mnie całą skórę. Leo był moim słabym punktem. Moja miłość do niego, mój strach. Rozpoczęło to proces, o którym nawet nie miałam pojęcia. Poczułam się bezbronna na każdym polu życia i podczas gdy tłumiłam w sobie uczucia, w moim życiu wydarzyło się coś, co połączyło mnie z sama sobą. Wszystko skumulowało się i wybuchło, niczym niekontrolowany wulkan, pewnego dnia zeszłego lata. Wtedy zrozumiałam, że nie uda mi się samej z tym poradzić. Więc poprosiłam o pomoc. Nie było to trudne. Wzięłam telefon i napisałam smsa do psycholożki / miałam zapisany jej numer od lat, ale nigdy z niego nie skorzystałam/ i powiedziałam, że albo mnie przyjmie albo zwariuję. O dziwo nie pomyślała sobie, że jestem histeryczką, która wciska jej kit, żeby zwrócić na siebie uwagę i umówiła mnie na następny dzień. Był to początek dość traumatycznej podróży, która nadal trwa. Ale dlaczego o tym piszę? Nie dlatego, że uważam iż chodzenie do psychologa jest na czasie albo cool albo zasługuje na specjalną uwagę.
Piszę to, ponieważ wydaje mi się, że dzielenie się z innymi tą totalnie negatywną informacją, może być krokiem do zaakceptowania siebie, nawet jeśli zostanę skrytykowana za bycie totalnie negatywną osobą. Może dlatego, że w końcu podjęłam decyzję o tym, żeby wyjść z mroku. Korzystam z rady, której udzieliła mi moja psycholog podczas ostatniej wizyty. Nie muszę wszystkim dogadzać, nie muszę się nawet przejmować, mogę robić to, co mi się podoba i pieprzyć resztę. Tak więc, mając tę radę na uwadze, mogę spokojnie /SPRÓBOWAĆ/ powiedzieć na głos, że nasza tegoroczna podróż do Nowej Zelandii była najtrudniejszym, fizycznie i psychicznie wyczerpującym doświadczeniem. Tak, teraz w końcu mogę być tym rozpuszczonym bachorem, który płacze, bo musiał jechać do Nowej Zelandii. O TAK, teraz właśnie sobie ponarzekam. Ta wycieczka miała przebić wszystkie podróże, jakie kiedykolwiek odbyła nasza trzyosobowa rodzina. Japonia i Nowa Zelandia, brzmi jak spełnienie marzeń i byłam pewna, że nim będzie.
W zeszłym roku, w listopadzie, mój lekarz na Słowacji powiedział mi, że nie mogę mieć więcej dzieci, a raczej, że nie powinnam ich mieć. Po cesarskim cięciu, które mi zrobiono podczas ostatniego porodu, kolejny poród byłby zagrożeniem dla mojego życia. Lekarz podszedł do sprawy na tyle poważnie, że zalecił Bartowi wazektomię, jako rozwiązanie problemu. To była dopiero szokująca wiadomość. Nie dlatego, że staraliśmy się o drugie dziecko, wręcz przeciwnie, czułam, że w końcu nasze życie trochę się ustabilizowało. Skończyliśmy remont, Leo jest dorosłym dwulatkiem i wydawało się, że mamy trochę spokoju. Ale gdzieś w głębi czułam, że nie chcę, żeby Leo dorastał bez siostry lub brata i że to wobec niego nie w porządku, jeśli nawet nie spróbujemy. I kiedy powiedziano mi, że ta opcja nie jest już opcją, poczułam, że tak naprawdę bardzo chciałam mieć drugie dziecko / po prostu nie był to odpowiedni moment, jak zwykle/. Ludzie zawsze czują się silni, kiedy wydaje im się, że kierują własnym życiem, ale kiedy odbierze im się możliwość podejmowania decyzji, panikują jak szaleni. Ja też spanikowałam. A kiedy szok już trochę ze mnie opadł, postanowiłam poradzić się jeszcze dwóch innych lekarzy. I na szczęście powiedziano mi, że to nieprawda i nie będę narażona na większe niebezpieczeństwo, niż inne kobiety w ciąży, ale ponieważ nadal karmiłam Leo piersią, miałam cysty, które powodowały zaburzenie pracy jajników. Nie jest to do końca normlana sytuacja, bo zazwyczaj karmienie piersią nie jest formą antykoncepcji, a szczególnie, kiedy trwa dwa lata, ale wyglądało na to, że ja jestem jedną z tych kobiet, które muszą odstawić dziecko od piersi, żeby zajść znowu w ciążę. Nie byłam na to gotowa i Leo też nie. W każdym razie, czułam się znowu bezpiecznie, bo mogłam decydować o swoim życiu. Mogłam zajść w ciążę i to ja decydowałam kiedy. Widać, że nie odrobiłam jeszcze lekcji z pokory. Byłam już w ciąży, podczas wizyty u drugiego lekarza w Polsce, ale było jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić. Zrobiłam test trzy tygodnie przed wyprawą w naszą dwumiesięczną podróż i okazał się pozytywny. Nie mieliśmy zamiaru niczego zmieniać. Planowaliśmy tę podróż od dłuższego czasu, a moja ciąża miała być tylko wisienką na słodkim torcie. Czułam, że to bardzo symboliczne, ponieważ odkryłam, że jestem w ciąży z Leo, podczas naszej podróży do Japonii trzy lata wcześniej. A teraz wracaliśmy tam jako rodzina prawie czteroosobowa. Jeden z lekarzy poradził mi, żebym odwołała podróż, ponieważ twierdził, że nie jest to najlepszy moment do latania na takie odległości. Ale czułam, że będzie ok. Co ma się zdarzyć, to się zdarzy. Czy zawsze tak musi być, że kiedy czujesz się, jakbyś właśnie wskoczył na konia i biegł w wyścigu, to okazuje się, że tylko twój koń, to koń zaprzęgowy?
Nie ma nic, czego boję się bardziej, niż wymiotowania. Przysięgam, że wolałabym umrzeć zatruta, niż zwymiotować. Nigdy nie wymiotowałam, kiedy byłam w ciąży z Leo. To pewnie mój paranoiczny strach, sprawił, że przebrnęłam przez ciążę zupełnie zielona w tym temacie. Podczas lotu do Auckland zwymiotowałam pierwszy raz od wielu lat. Uwierzcie mi, prawie umarłam. A to dlatego, że wszystko miało miejsce zaraz po śniadaniu, niedługo przed lądowaniem. Mała toaleta wyglądała tak, jak zwykle wyglądają toalety po 11 godzinach lotu. To było NAJGORSZE i nie dlatego, że zwymiotowałam raz, czy dwa. Musiałam się zamknąć na 30 minut, podczas gdy na zewnątrz zrobiła się piętnastoosobowa kolejka, którą musiałam minąć, kiedy w końcu wyszłam. I jestem pewna, że co najmniej pierwsza piątka załapała się na moją symfonię niekontrolowanego płaczu i rzygania. Czułam się poniżona i zdruzgotana. A to był dopiero początek. Mój nastrój znowu się poprawił i byłam przeszczęśliwa, kiedy na lotnisku wynajęliśmy naszego starego campera. Poczułam krew „wiecznie narzekającej” miłośniczki campera w moich żyłach i byłam gotowa zapomnieć nie tylko o publicznym upokorzeniu, ale również o incydencie w samolotowej toalecie. W końcu mogliśmy ruszyć w drogę. Nasze plany były odważne i duże. A co najważniejsze, mieliśmy plan. 3 tygodnie w drodze, tysiące kilometrów, tysiące zdjęć, droga i przygody. Wszystko to, co widzi się w malowniczych przewodnikach po Nowej Zelandii. Tak więc, wyruszyliśmy w drogę, ale minęło raptem 20 minut i znowu musieliśmy się zatrzymać, bo musiałam zwymiotować, a potem jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz. I tak za każdym razem, kiedy samochód ruszał, wymiotowałam nawet jeśli nie było już nic do zwymiotowania, stało się to naturalne, niczym oddychanie. Nie mogłam już się opierać, bo nie miałam siły. Pobiłam wszystkie rekordy. Raz nawet zwymiotowałam, zanim udało nam się wyjechać z parkingu, zajęło mi to chyba 10 sekund od zapalenia silnika. Wiem, że to nie jest zbyt szczególny temat. To tylko jeden z objawów, jakie towarzyszą ciąży. Ale cholera, właśnie dojechaliśmy do Nowej Zelandii. Mieliśmy PLAN. Chcieliśmy podróżować i odkrywać i jeździć, a ja rzygałam na całego. I nie da się nic z tym zrobić. Myślałam, że to najgorsze, co może mi się przytrafić. Nie tylko nie przejechaliśmy tysiąca kilometrów, ani nie dojechaliśmy na północną wyspę, nie udało nam się nawet dojechać do Raglan. O MÓJ BOŻE, spójrzcie sobie na mapę i zobaczcie ile jest kilometrów od Auckland do Raglan. Mieliśmy przerąbane. Pod koniec naszej podróży, nie mogłam nawet chodzić po Auckland, bo za każdym razem kończyło się to panicznym poszukiwaniem publicznej toalety. Byłam zła. Czułam, że to niesprawiedliwe i na to nie zasługuję. Patrzę teraz na zdjęcia z NZ i wygląda to jak oda do Leo, a nie zdjęcia z wycieczki do raju. Ale, cholera, Leo zawsze był przy mnie, a ja nigdy za bardzo się nie oddalałam. Odniosłam porażkę. A przynajmniej tak mi się zdawało. Trzy dni przed wylotem do Japonii poszłam na badania po pierwszym trymestrze. Wszyscy poszliśmy. Miał to być moment, który zapamiętamy na zawsze. Szczęśliwa, piękna rodzina, Leo miał być tą piękną częścią, słodkie dziecko z anielskim wzrokiem, które pierwszy raz widzi swojego braciszka lub siostrzyczkę. Wesołe uśmiechy, białe zęby, kilka łez szczęścia i pocałunki wzruszonych rodziców. Kiedy leżałam na łóżku, Bart z trudem mógł utrzymać Leo, który dostał histerii. Po prostu oszalał, kiedy zobaczył, że bada mnie lekarz!!!! Płakał tak głośno, że nawet się nie słyszeliśmy, ale mimo to nadal odnajdywałam trochę magii w całej tej sytuacji. Dopóki pani, która zrobiła badanie, nie zaczęła milczeć przez bardzo długi czas. Wiedziałam, że coś jest nie tak, ale nie chciałam nawet pytać co to, do cholery, jest. Wiedziałam, że kiedy się dowiem, zmieni to naszą rzeczywistość na dobre. Czekałam, aż coś powie, ale zanim się odezwała, łzy zaczęły spływać mi po policzkach. Bart był tak zajęty Leo, że musiałam powtórzyć dwa razy, że coś jest nie tak, zanim usłyszał. Jestem prawie pewna, że nigdy nie widziałam, żeby czyjaś twarz zmieniła kolor w tak szybkim czasie. W jedną sekundę zeszła mu opalenizna i zrobił się biały, jak ściana. Spojrzał na mnie i nie chciał zrozumieć o czym mówię. Zobaczyłam w jego oczach, że postanowił zignorować słowa, które właśnie wysunęły się z moich ust. A kiedy lekarz w końcu zdecydował, że podzieli się z nami swoim sekretem, zostaliśmy poinformowani, że nasze dziecko będzie miało jakąś chorobę genetyczną, a w najlepszym przypadku, poważną wadę serca. Poradziła nam, żebyśmy wykonali biopsję kosmówki najszybciej, jak się da, bo badania krwi na pewno potwierdzą jego teorię. Kiedy kiedykolwiek w życiu myślałam, że jest źle, byłam w błędzie. Tamten moment, to był właśnie TEN MOMENT, w którym nic nie ma sensu, a jednocześnie wszystko ma sens. Pierwsze pytania, jakie się nasuwało, to dlaczego MY? Ale z drugiej strony, dlaczego nie MY. To się przydarza rodzicom z całego świata, więc dlaczego do cholery, nam miałoby się nie przydarzyć. Dlaczego mielibyśmy być inni lub lepsi albo dlaczego mielibyśmy mieć więcej szczęścia. Mogło paść na nas tak samo, jak na kogokolwiek innego. Nie spałam przez 72 godziny pod rząd. Przeczytałam wszystkie fora internetowe po angielsku, polsku, słowacku i niemiecku. Przeczytałam wszystko to, co było do znalezienia o zwiększonej wartości NT i nagle poczułam się, jakbym żyła życiem innej osoby. Siedziałam obok toalety, w środku nocy. Wymioty przeplatane były lekturą o wszystkich możliwych chorobach tego małego człowieka, który rósł w moim brzuchu. Czy to brzmi jak podróż marzeń? NIE, nie brzmi. I wcale nie nią nie była, wszystkie wydarzenia wpłynęły na każdego z nas. Na każdego w inny sposób. Ja przestałam myśleć o przyszłości, przestałam myśleć o sobie, jako o matce dwójki dzieci, bo nie wiedziałam, czy będę miała drugie dziecko. Przy niektórych wadach konieczna jest aborcja, ponieważ ciąża zagraża życiu matki albo dziecko umiera przed narodzinami albo para podejmuje decyzję o aborcji. Nie wiedziałam co jest przed nami, ale wiedziałam, że nie mogę się przywiązywać do tego dziecka, ponieważ może to być zbyt bolesne. Bart miał swój sposób na radzenie sobie z sytuacją. Wyglądało na to, że przestał się przejmować, a przynajmniej tak mi się wydawało, aż do wieczora tuż przed naszym wyjazdem. Mieliśmy jechać do Japonii, ale dzień wcześniej bardzo źle się poczuł. Nigdy nie widziałam go w takim bólu, ale on upierał się, że to nic takiego i pewnie tylko się zatruł. To nic okazało się zapaleniem wyrostka i kiedy mieliśmy siedzieć w samolocie, on leżał na stole operacyjnym. Ten wpis robi się trochę długi i pewnie za nudny. Tyle negatywnych emocji w jednym poście. Tutaj skończę, bo to i tak koniec naszej epickiej podróży do NZ. Musieliśmy czekać, aż Bart będzie mógł znowu latać, ja była strzępkiem nerwów, ale wydaje mi się, że pomimo wszystko udało nam się stworzyć dla Leo atmosferę, jakby to była nasza podróż życia. I wiecie co? Jak teraz o niej myślę, to nigdy w życiu nie chciałabym przeżyć tego miesiąca jeszcze raz, potrzebowałam czasu do przemyślenia i przetrawienia tego, co się wydarzyło, żeby powstał materiał na bloga, ale teraz, pomimo wszystko myślę, że była to podróż życia, bo nie ma lepszego sposobu na to, by dorosnąć jako para, niż razem upaść.
PS. Nasza historia oraz historia naszej córki ma swój ciąg dalszy razem ze zdjęciami z Japonii. Nie jest to chwyt, żebyście czekali na kolejny odcinek, nie planuję stworzyć z tego opery mydlanej. Ale wydaje się, że wszyscy mamy się dobrze, przynajmniej na teraz i można to potwierdzić medycznie :)

tłumaczenie: Weronika Makowska

 

 

03_16_NZ_11301188

03_16_NZ_11401273

03_16_NZ_0500852

03_16_NZ_0500862

03_16_NZ_20201546

03_16_NZ_20201392

03_16_NZ_0500790

03_16_NZ_11301086

03_16_NZ_0500848

03_16_NZ_11300992

03_16_NZ_0500875

03_16_NZ_20201571

03_16_NZ_0500898

03_16_NZ_1200984

03_16_NZ_1103382

03_16_NZ_1200911

03_16_NZ_1200943

03_16_NZ_1200942

03_16_NZ_1200980

03_16_NZ_11203802

03_16_NZ_11203945

03_16_NZ_11301006

03_16_NZ_11301037

04_16_NZ_10401832

03_16_NZ_11301042

03_16_NZ_0500866

03_16_NZ_11301044

04_16_NZ_10401821

03_16_NZ_11301054

03_16_tokyo_nz_0200778

03_16_NZ_11301059

03_16_NZ_20201501

03_16_NZ_11301062

03_16_NZ_40101641

03_16_NZ_11301082

04_16_NZ_10105790

03_16_NZ_11301064

03_16_NZ_11301080

03_16_NZ_11301172

03_16_NZ_20201350

03_16_NZ_11301180

04_16_NZ_7614050251

03_16_NZ_11301191

03_16_NZ_11301192

03_16_NZ_20201420

03_16_NZ_20201475

03_16_NZ_11301226

03_16_NZ_50101728

03_16_NZ_50405708

03_16_NZ_50101721

03_16_NZ_50101722

03_16_NZ_11401293

03_16_NZ_11401308

03_16_NZ_11401303

04_16_NZ_76701847

03_16_NZ_11501338

03_16_NZ_11503974

03_16_NZ_50101710

03_16_NZ_11504085

03_16_NZ_20201500

03_16_NZ_40101635

03_16_NZ_20201412

03_16_NZ_40101696

03_16_NZ_50101708

03_16_NZ_50501760

03_16_NZ_50101734

03_16_NZ_50101750

 

04_16_NZ_90607455

03_16_NZ_50501769

03_16_tokyo_nz_0200747

03_16_tokyo_nz_0200754

03_16_NZ_50101715

04_16_NZ_76606827

04_16_NZ_76701874

04_16_NZ_10401844

03_16_NZ_50501804

03_16_NZ_50501778

Sicily

Sicily

 

When I was eight month pregnant I fully discovered instagram. I could not sleep at night, I had to pee every two hours and I was eating kilograms of almonds to ease that horrible heartburn.

I was over sensitive, my IQ was quickly degenerating and I could not keep myself focused on anything for a longer time /well except for drawing/. I was lying in the bed at night completely taken over by insomnia looking through instargam, impetuously searching for cool mothers of little babies as a proof that life after giving birth can be so much fun. I was obsessively clicking the follow button, common cool mamas show me what you got.

My instagram feed was one long ode on perfect life with perfect little people, perfect content mothers, perfect good looking wifes, perfect happy smiling kids that never throw themselves on the floor in the middle of the street screaming, perfect bearded husbands in perfect ironed white clean tshirts, perfect meals on perfect tables, perfect happy dogs in perfect little gardens in perfect little world that I took for real. I needed to believe that it is real because I was freaking out myself.

One year after L was born  I started looking at my instagram feed again I obsessively unfollowed all the cool mamas. They were pissing me of. Not because I still had 5 kilos overweight, not because I my skin was bad, not because I was constantly tired and I did not care for fancy table with fancy looking food, not because I had to wear long pants even when it was hot outside cause I rarely shaved my legs. I was tired of all that perfect. It did not make me feel good because it was so unreal. I knew those were just bits and pieces of someone else’s life that has dark sides as well, but perfect is so not authentic, so not interesting and I just did not want to look at it.

I enjoyed my life the way it was, I did my own parenting choices, and was pretty sure I do MY best. But I realised now social media uncontrollably put pressure on people. In that case on mothers. /I mentioned that before that shortly after L was born I realised that motherhood/parenthood and everything that connects to it is so scary militant/. Actually mothers put pressure on mothers because of what they publicly reveal or better to say not reveal. The picture that is presented does not allow, can not allow for critic. Nobody wants to be criticised in such a sensitive matter as parenting, because that is something we all try to do best.  And when there are not so positive moments shared  it is done in such a way that it makes it actually look fun.  But generally we naturally unconsciously select what we show to the world.  When we are happy and we sure want to share those happy moments and when it comes to our weakness and dark sides we don’t want to be judged, at least not in the system that is limited only to instant pictures of not instant life. Judgements come very easy online. Everybody has something to say. It is so easy to just write a short statement without really knowing the person, forget it and scroll further, but the one on the other side that receives it does not forget, not that fast. And so to keep ourself safe and happy we share happy moments. Right?

 That is why I stopped looking at other people, stopped comparing myself with that partial truth that I was receiving. I did not care. I created my own perfectly imperfect world where the only thing I wanted was to have enough silence to be able to hear my own voice. I breastfed L /and still am/, we were co-sleeping /and still are/, I never left him cry out, I never left him sleep in a different room, I was carrying him in carrier/and still am/ we were traveling a lot . I was pretty happy with being able to make my decisions without applying all those well meant advises on raising kids. I filtered all the suggestions on parenting books no matter if it was on attachment parenting or it was some american lady teaching me how to be a french mama. NO thank you. I believed that what is best for my child is written in my genes.

And that was the time when my texts got published on larger platform than just my blog. I agreed on that of course because I did not know what that actually means. My blog was this intimate space that I always treated as if it was for friends, or for people who read it because somehow we have the same flow and same view on life, very tight community.

But than it went out to the world. The world that was alien, big and unpersonal. And I was not ready for it although I did not know. Those who were following my blog they knew my way of writing, they knew my humour, my self irony and could read between the lines. Those who just read my text as one of many had no idea who I am, who is that crazy lady scared to leave her child go on a walk with a nanny.  And of course internet begs for fast, explicit, strong judgements. I can take critic when it comes to many things, but when I got judged as mother I got hurt.  Terribly hurt. It was not only about me anymore, it was about Leo. His life that was created by me was judged. And of course as all of us I was trying to do my best for the most valuable person in my life.

Did it make me unsure? Yes it did, maybe not unsure as a mother after all because nothing changed in the way I raise L, but it made me unsure as a person.

That is when I started to question what I was doing. That is when I was not sure if I want to share myself anymore because I absolutely did not feel like I should be defending myself for being the way I am, for my life and for my choices, for being imperfect, for making mistakes and having downs and doubts but being honest.

I knew I can not write about me, our life, about us selectively. Either I write it as it is or I don’t. I can’t pretend I am somebody else because it would make me very tired. And most of all writing about us meant including Leo. I knew I am not strong enough to stand naked and have shit thrown all over me from faceless creatures. But than much more important things than my blog completely took over my life, and it became so imperfect at one point that even the biggest masochist would not want to read about it voluntarily anyway :).

New Year came with a promise of change. I am ready to stand on the starting line, I’m letting things go by and just grab those that seem to be harmless one at the time. But most of all we are back to traveling and that is something essentially important for us. Thanks to travel plans we are healing as a couple because there is a strong vibe of energy around us just when we speak about it.  I am healing  because I not only allowed myself to fall down but I gave myself  the time to get up slowly. For that matter Sicily was the best cure on all the open wounds. We were happy, we were us again, I was happy and light and free and that is why I am here now.

 

PS: THANK YOU ALL FOR THE COMMENTS ON MY PREVIOUS POST AND ALL THE EMAILS. I AM PRETTY SURE YOU HAVE NO IDEA HOW MUCH THAT MEANT TO ME

 

 

—————————————————————————————————————

Sycylia

Kiedy byłam w ósmym miesiącu ciąży, odkryłam w pełni instagram. Nie mogłam spać po nocach, co dwie godziny chciało mi się siku i jadłam kilogramy migdałów, żeby uśmierzyć piekącą niestrawność.

Byłam nadwrażliwa, moje IQ spadało w szybkim tempie i nie mogłam skoncentrować się na niczym dłużej, niż 5 minut /może oprócz rysowania/. W nocy leżałam w łóżku, kompletnie obezwładniona przez bezsenność, przeglądałam instagram, łaknąc zdjęć nowoczesnych mam z małymi dziećmi, na dowód tego, że życie po porodzie może być fajne. Obsesyjnie klikałam na przycisk “obserwuj”, fajne matki pokażcie mi, co tam macie.

Moja główna strona na instagramie była jedną, długą odą do idealnego życia, pełną idealnych małych ludzi, idealnych zadowolonych matek, idealnych dobrze wyglądających żon, idealnych szczęśliwych i uśmiechniętych dzieci, które nigdy nie rzucają się z płaczem na ziemię, pełną idealnych, brodatych mężów w idealnie wyprasowanych, białych t shirtach, idealnych posiłków na idealnych stołach, idealnych, szczęśliwych psów w idealnych, małych ogródkach w idealnym, małym świecie, który wzięłam za prawdziwy. Zależało mi na tym, żeby był prawdziwy, bo ja sama wychodziłam z siebie ze strachu.

Rok po urodzeniu L, znowu spojrzałam na mojego instagrama i zaczęłam obsesyjnie kasować z niego wszystkie fajne matki. Wkurzały mnie. I nie dlatego, że nadal miałam 5 kilo nadwagi, nie dlatego, że miałam brzydką cerę, nie dlatego, że byłam non stop zmęczona i miałam w nosie elegancki posiłek na eleganckim stole, nie dlatego, że musiałam nosić długie spodnie, nawet podczas upałów, bo rzadko kiedy goliłam nogi. Męczyła mnie cała ta perfekcja. Te zdjęcie nie sprawiały, że czułam się lepiej, a to dlatego, że były nieprawdziwe. Wiedziałam, że to tylko wycinki z życia kogoś, kto ma też swoje ciemne strony, ale idealny oznacza dla mnie nieautentyczny, okropnie nudny i po prostu nie chciałam już na to patrzeć.

Podobało mi się moje życie, takie, jakim było. Dokonywałam własnych wyborów w kwestii wychowania i byłam prawie pewna, że daję z siebie wszystko. Ale zdałam sobie sprawę, jaką presję wywołują media społecznościowe na ludzi, a w tym przypadku na matki. / Już wspominałam, że po urodzeniu L, zdałam sobie sprawę z tego, jak kwestie dotyczące macierzyństwa/rodzicielstwa i wszystkiego wokół, są przerażająco wojskowe/. Tak naprawdę, to matki wywołują presję na inne matki tym, co pokazują publicznie, a raczej tym, czego nie pokazują. Zdjęcie, jakie zamieszczają nie dopuszczają, a raczej nie mogą dopuścić krytyki. Nikt nie chce być krytykowany w tak delikatnej kwestii, jak wychowywanie dzieci, bo każdy z nas próbuje być najlepszym rodzicem. A kiedy dzielimy się trudniejszymi chwilami, staramy się robić to w taki sposób, żeby sprawiały wrażenie fajnych. Ale zazwyczaj wybieramy momenty, którymi naprawdę chcemy się dzielić z innymi w naturalny, podświadomy sposób. Kiedy jesteśmy szczęśliwi, chcemy, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli ale jeśli chodzi o nasze słabości i ciemne strony, nie chcemy być oceniani, a przynajmniej nie w systemie ograniczającym się do zdjęć, które przedstawiają chwile wyrwane z kontekstu, ale nie odzwierciedlają naszego życia. W internecie ocena przychodzi niezwykle łatwo. Każdy ma tu coś do powiedzenia. To takie proste napisać kilka zdań, nie znając osoby, której nasze

słowa dotyczą, zapomnieć i skupić uwagę na czymś innym. Ale ta osoba po drugiej stronie, która otrzymuje nasz komentarz, nie zapomina tak szybko. A więc, żeby nie narażać się na krytykę innych osób i pozostać szczęśliwymi, dzielimy się tylko tymi dobrymi chwilami. Prawda?

To dlatego przestałam obserwować inne osoby, przestałam porównywać się do tej połowicznej prawdy, którą widziałam. Nie obchodziło mnie to już. Stworzyłam sobie mój własny, idealnie nieidealny świat, w którym pragnęłam tylko chwili spokoju, w której mogłam usłyszeć swój własny głos. Karmiłam L piersią /i nadal to robię/, spaliśmy w jednym łóżku /i nadal śpimy/, dużo podróżowaliśmy. Byłam zadowolona z możliwości podejmowania własnych decyzji i nie stosowania się do tych wszystkich rad z dobrego serca na temat wychowywania dzieci. Przesiałam wszystkie teorie, jakie znalazłam w książkach, nie ważne czy dotyczyły rodzicielstwa bliskości, czy pochodziły od jakiejś pani z Ameryki, która próbowała mnie nauczyć jak być mamą we francuskim stylu. NIE dziękuję. Uważam, że to, co najlepsze dla mojego dziecka, jest wpisane w moje geny.

Był to czas, kiedy mój tekst ukazał się na dużym portalu, pierwszy raz poza blogiem. Oczywiście zgodziłam się, ponieważ nie wiedziałam, co to za sobą niesie. Mój blog był od zawsze przestrzenią prywatną, zarezerwowaną dla przyjaciół oraz ludzi, którzy chcieli mnie czytać, bo mieli podobne myśli i poglądy na świat, bardzo niewielka społeczność.

Ale moje teksty poszły w świat. Świat obcy, duży i bezosobowy. I nie byłam na to gotowa, choć jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam. Ci, którzy śledzili mojego bloga znali mój styl pisania, moje poczucie humoru, moją autoironię i umieli czytać pomiędzy wierszami. Natomiast ci, którzy przeczytali mój teks, jako jeden z wielu, nie mieli pojęcia, kim jest ta świrnięta kobieta, która boi się puścić dziecko na spacer z nianią. Oczywiście internet aż się prosi o szybką, jawną i ostrą krytykę. Mogę przyjąć słowa krytyki w wielu dziedzinach mojego życia, ale kiedy zostałam oceniona jako matka, to mnie zabolało. Okropnie. Nie chodziło już tylko o mnie, ale przede wszystkim o Leo. Jego życie, które zostało stworzone przeze mnie, zostało poddane ocenie. A przecież, jak my wszyscy, robiłam, co mogłam dla tej osoby, ważniejszej, niż ktokolwiek inny.

Czy to sprawiło, że straciłam pewność siebie? Tak. Może nie jako matka, bo nic się nie zmieniło w tym, jak wychowuję L, ale straciłam pewność siebie jako osoba.

To wtedy zaczęłam poddawać w wątpliwość to, co robię. To wtedy poczułam niepewność, czy nadal chcę się dzielić sobą z innymi, bo w żadnym wypadku nie mam zamiaru bronić tego, kim jestem, jak żyję, jakich wyborów dokonuję, tego, że nie jestem idealna, że popełniam błędy, mam wzloty i upadki, ale za to jestem szczera.

Wiedziałam, że nie mogę pisać o sobie, naszym życiu, o nas, wybiórczo. Albo piszę o tym, jak jest albo nie piszę wcale. Nie mogę udawać, że jestem kimś innym, bo to by mnie zmęczyło. Ale przede wszystkim, pisanie o nas oznacza uwzględnienie Leo. Nie jestem na tyle silna, żeby stanąć nago pośród bezimiennych stworów, rzucających we mnie gównem. Ale potem o wiele ważniejsze rzeczy, niż blog przejęły stery w moim życiu, które w pewnym momencie stało się tak dalekie od ideału, że nawet największy masochista nie chciałby o tym czytać z własnej woli :)

Nowy Rok przyszedł, niosąc ze sobą obietnicę zmiany. Jestem gotowa stanąć na linii startu, pozwalam niektórym rzeczom odejść i łapię po kolei tylko te, które wydają się nieszkodliwe. Przede wszystkim, znowu zaczęliśmy podróżować, co jest dla nas najważniejsze. Dzięki podróżom, udaje nam się uzdrowić nas, jako parę, bo już kiedy zaczynamy o tym rozmawiać, powstaje wokół

bardzo silna wibracja energii. Zdrowieję również ja, nie tylko dlatego, że pozwoliłam sobie upaść, ale dlatego, że pozwoliłam sobie wstać bardzo powoli. To dlatego Sycylia była najlepszą kuracją na wszystkie otwarte rany. Byliśmy szczęśliwi, byliśmy znowu nami, ja byłam szczęśliwa i lekka i wolna i to dlatego jestem tutaj znowu.

PS. DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM ZA KOMENTARZE POD POPRZEDNIM WPISEM I WSZYSTKIE MAILE. JESTEM PEWNA, ŻE NAWET NIE WIECIE ILE TO DLA MNIE ZNACZY.

tłumaczenie: Weronika Makowska

 

 

DSC02156

01_16_sicily_siska_201359

DSC01407

01_16_sicily_201792

01_16_sicily_201785

01_16_sicily_siska_201305

01_16_sicily_siska_201330

DSC01447

01_16_sicily_1102928

DSC01549

DSC01542

DSC01416

DSC01498

DSC01528

DSC01444

DSC01436

DSC01482

DSC01506

DSC01492

DSC01454

DSC01507

01_16_sicily_siska_40-274

DSC01642

DSC01893

01_16_sicily_siska_1601819

01_16_sicily_siska_1201731

DSC02089

DSC01569

DSC01630

DSC01604

DSC01567

01_16_sicily_siska_201290

01_16_siska_sicily_12-2

01_16_sicily_siska_15-24

01_16_sicily_siska_201366

01_16_sicily_siska_40-5

01_16_siska_sicily_12-7

01_16_siska_sicily_12-9

DSC01924

01_16_siska_sicily_12-72

01_16_sicily_siska_1501804

01_16_sicily_siska_40-47

DSC01649

01_16_siska_sicily_12-88

01_16_sicily_siska_15-10

DSC02132

DSC02180

01_16_sicily_siska_15-17

DSC02118

DSC02136

01_16_sicily_siska_40-293



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

I don't want my life to be a reason for other's life to be a suffering that is why I am vegan and that is how I want to raise my son. I love my little family, birds, rainy days and life on the road. I believe in life before death :).


Archives
Categories